czyli co zrobić z dobrą fabułą, ale kiepsko napisaną

Lubię czytać. Ba! Uwielbiam!
A jeśli tu jesteś, drogi Czytelniku, to znaczy, że Ty również.

Wgłębiam się w te pierwsze słowa, niczym w najbardziej puszystego pączka. Smakuję powoli nadzienie – tajemnicze i aromatyczne. Wtulam w świat stworzony przez autora, umysł wraz z dłonią przenikają przez pierwsze warstwy akapitów.

Fabuła wciąga, chcę czym prędzej wiedzieć co będzie dalej, kosztować jej stopniowo, ale i głębiej.
Ale się nie da. Natrafiam na beton.
Łamię zęby mej ciekawości o mur postawiony przez twórcę.

Z coraz większym oporem czytam kolejne zdania, oczy bolą. Dusza boli, bo ciekawość mnie wręcz zżera.

Ale czy warto się tak męczyć?

Czy warto przedzierać się przez kolejne zagmatwane zdania tak nieumiejętnie wydziergane drutem kolczastym przez pisarza.Wiem, nie każdy może być Kingiem, który w idealny sposób łączy swą nieograniczoną wyobraźnię z doskonałym warsztatem pisarskim.Ale nie każdy też jest masochistą, by katować szare komórki zdaniami bez sensu!

Żeby daleko nie szukać, miałam tak ostatnio z jednym z głośniejszych hitów.
Nie wiem jak inni czytelnicy tę powieść przeżyli, chyba mieli znieczulenie jakieś.
Tytuł pozostawię dla siebie, aby nie robić antyreklamy.

Zainteresowałam się fabułą – ciekawy i niekonwencjonalny pomysł to jest to co lubię najbardziej.
Niedługo później książka w ręku, nareszcie czytam.
Pierwsza strona – trochę ciężko, ale jak wiadomo do każdego stylu trzeba się przyzwyczaić.
Druga strona – ciężej, chyba autorkę coś bolało. Całkowicie ją rozumiem, mnie też to coś zaczyna boleć.
Trzecia strona, czwarta. Przy ósmej skapitulowałam.

Tytuł wylądował na pokaźnej już stercie z napisem “literacki masochizm – ruszyć tylko gdy wszystkie inne książki wylądują na Marsie”.

Ale historia we mnie pozostała. Kręciła się w te i z powrotem, jak mała wygłodniała orka.
Dobra! powiedziałam. Masz mnie.
Tym jednak razem nie sięgnęłam kolejny raz po wersję papierową. Postanowiłam nie męczyć i tak skatowanych komputerem oczu, a umysłowi wyłapywać tylko to co najistotniejsze.
Tak, drogi Czytelniku, Ty już się domyślasz jak ją potraktowałam.

Bezlitośnie i z pełną premedytacją – audiobookiem
(na szczęście takowy został wydany 🙂

Gdybym musiała tę powieść czytać zajęło by mi to z pół roku, może dłużej.
By nie oszaleć wskazane by były przerwy, długie przerwy.
Dzięki czytanej książce to było niewiele ponad 10 godzin.

Przyznaję, czasami przysypiałam.
Ale miałam rację – fabuła przeciekawa, z nielicznymi wyjątkami, na które mogę jednak przymknąć oczko, szczególnie w przypadku debiutu.
Zakończenie równie zaskakujące.

Jednak styl pisania? Zdecydowanie do doszlifowania. A może raczej przeszlifowania w bardziej lekki i przystępny.

Co najciekawsze, niedługo później trafiłam na film oparty na tej właśnie powieści.
To znak, że nie tylko mnie pomysł przypadł do gustu.

Powiem szczerze, to co ekipa filmowa zrobiła to istny majstersztyk. Nigdy bym nie pomyślała, że ekranizacja jakiejkolwiek książki może być lepsza od niej samej.

Szczególnie po Jackson’owskim Hobbicie.

Dobiła Was ostatnio jakaś książka? Pogryzła?
Warto się było przemęczyć?

Pokaż podobne
Pokaż więcej Humor

Zobacz również

Alex Staudinger – wywiad – czyli agorafobia to zołza

Ci, co znają mnie nieco dłużej, wiedzą jak wielki lęk wysokości miałam jeszcze 10 lat temu…