Czyli co musi znosić ludzka psychika w starej kamienicy Stara secesyjna kamienica stała przed nami i spoglądała zachłannie pustymi oczodołami okien. Jakby czekała na kolejne swe ofiary. Brama, niczym czerwona łuszcząca się paszcza, pochłaniała kolejno naszych dwóch Inwestorów w eleganckich, jeszcze czystych wdziankach i błyszczących lakierkach prosto z komunii. Broniła dostępu szarej fali z ulicy nie wiadomo do czego. Jak zawsze na tego typu obiektach wszystkie cenne przedmioty zmieniły już właściciela, teleportowane w niewyjaśniony sposób na najbliższy skup złomu, a następnie upłynnione, wchłonięte i wydalone na pobliski mur. Podwórze okazało się dość obszerne i stosunkowo zadbane, choć zdecydowanie zbyt ponure, jak na tę porę dnia. Brak gołębi jednak cieszył i to bardzo. Szczególnie obuwie. Pozostawione gdzieniegdzie sprzęty budowlane sprawiały wrażenie przemyślanej artystycznej kompozycji, sugerującej raczej miejsce średniowiecznych tortur niż pracy budowlańców. Piły, deski z wystającymi gwoździami, haki – podstawowe wyposażenie każdego dbającego o swój wizerunek kata. Żaden by nie pogardził takimi zabawkami. Po wymianie kilku zdań z już mniej czystymi Inwestorami weszłyśmy na klatkę schodową. Stalowa misternie powyginana i niepowtarzalna konstrukcja zdawała się płynąć w zimnej ceglanej skorupie. Każdy nasz krok na drewnianych oryginalnych stopniach dudnił niczym bicie serca w wymarłej kamienicy, chwilowo ożywionej pracą. Wyciągnęłyśmy sprzęty. Pip – 385, pip – 216, pip – 427 – rozbrzmiewały w jesiennej pustce odczytywane wymiary obiektu. Kolejne pomieszczenia zostawały opipane z góry do dołu, wszerz i wzdłuż bez większej aprobaty pustych ścian. Piętro ostatnie, w porównaniu z pozostałymi kondygnacjami, zdawało się nieproporcjonalnie długie. Ale nie jedno już widziałyśmy, równie dobrze i to poddasze mogło być połączone z obiektem sąsiednim znajdującym się na drugim końcu galaktyki. Z przesiadką w Mordorze i dinozaurem dodawanym do zestawu gratis. Pomieszczenie pierwsze z lewej okazało się nadzwyczaj ciemne jak na ilość okien. Dopiero po chwili zorientowałyśmy się, że to słońce powoli już zanika za horyzontem pobliskich opuszczonych kamienic. Na szczęście podstawowe wyposażenie inwentaryzacyjne zawsze zawiera latarki czołowe. A zestaw O. nawet i krzesiwo. Pomieszczenie drugie – niewielkie, proste i bez okien — dwa strzały lasera i po bólu. Może jeszcze komin w ramach ćwiczeń i wysokość. Pomieszczenie trzecie. Zamknięte. Powiedzenie, że na cztery spusty byłoby tu wybitnie nie na miejscu. Wykrzywione pod niemożliwym do powtórzenia kątem drzwi sugerowały, że ktoś przed nami próbował się już dostać do środka. Lub z niego wydostać. Mocniejsze pociągnięcie — jedno, drugie. Coś skrzypnęło, dając nadzieję. Trzecie podejście poruszyło dołem drzwi, odsłaniając stertę gruzu i… Przywitał nas wielki otwór w ścianie, ziejący przeogromną pustą przestrzenią, lizaną przez potężną stalową belkę. Wygłodniałą i wygiętą w nadnaturalny sposób. Jakby żywcem wyjętą z innego czasu i przestrzeni. Po bliższym przyjrzeniu można było przysiąc, że stal wciąż się porusza. Zdawała się żyć i czekać na odpowiedni moment. By jeszcze bardziej się ugiąć. Nie jedno już widziałam, wiele mogło mnie zaskoczyć. Lecz, o dziwo, nie to. Na wpół obwisłą, na wpół wciąż sterczącą pomiędzy nierealnymi światami belkę przywitałam z nadzwyczajnym spokojem. Jakby była naturalną formą innego życia występującą cyklicznie w starych kamienicach. Ale nie była. Jedno było pewne – z mierzeniem tego pomieszczenia mogłyśmy się pożegnać. O. wychyliła głowę za drzwi w głąb pomieszczenia. Światło z latarki czołowej trafiło na ceglany opór. – Tu jest ciąg wentylacyjny – usłyszałam niewyraźnie – Można zmierzyć! Czyli wciąż jest dla nas nadzieja – pomyślałam — Może jednak uda się dokończyć ten budynek jeszcze dziś? Za plecami poczułam powiew wiatru, jakby ktoś zatrzasnął za mną wielkie wrota. Odwróciłam się. Chwilę falująca pozornie pusta przestrzeń znieruchomiała. Majaczący przede mną obcy oddech znikł niczym pączki śniadaniowe i kawa w pracowni projektowej o poranku. Przeszłam parę kroków. Zaciekawienie i głupota okazały się silniejsze niż strach, instynkt samozachowawczy i już nie taki mały głód. Zaczęłam żałować, że tego ranka nie wykonałam sobie tylko znanej wróżby z zupki chińskiej. O. dołączyła dopiero po chwili, proponując chwilę odpoczynku. Usiadłyśmy na schodach. Zimna i orzeźwiająca woda nabrała zaskakująco dobrego smaku, a światło słoneczne znów leniwie przedzierało się przez rozbite szyby w oknach. Jakiś troll przesunął kamienice z naprzeciwka? Muszę coś sprawdzić – stwierdziła O. i wylała trochę napoju na podłogę. Bezbarwny płyn najpierw rozlał się w nieregularny kształt, by po chwili… skupić się w całości w jednym miejscu, niczym kawałek półpłynnej plasteliny. Woda oszalała. Z początku prawie niezauważalnie drżała, jakby nabierała siły. W końcu transparentna półpełzająca forma ruszyła w kierunku ściany, od której momentalnie się odbiła. Nabrała prędkości, skierowała się na kolejną ścianę. I znów odbiła niczym piłeczka kauczukowa. Po krótkiej partii niemal wodnego tenisa chyba zmęczona popisami popłynęła w sobie tylko znany skupiony sposób schodami w dół. Pobiegłyśmy za nią. Na podwórzu już czekali na nas poznani rano Inwestorzy. Ich powaga budziła grozę większą niż puszka sardynek przeterminowana o 15 lat i wymieszana z półżywą śmietanką. Zachód słońca był bliski. Gdzieś w głębi wiedziałam, że później już nie wydostaniemy się z tego obiektu. Staniemy się jego częścią jak niepasująca tu stalowa belka. Zastanawiało mnie tylko jedno – będę słupem czy oknem? A może wucetem? Spodziewałam się już najgorszego, gdy… Usłyszałam znajomą melodyjkę. Gdzieś w oddali, a jednak znacznie bliżej niż mogłabym przypuszczać, dzwonił mój telefon. Odkleiłam głowę od poduszki. Powoli otworzyłam wciąż widzące secesyjną kamienicę oczy i wyłączyłam budzik, wzywający głosem Freddiego Mercurego do wstania. Spróbowałam wykonać poranne ćwiczenie — pozycję zwaną padem prostym na pysk, jednak coś mnie przygniatało. Ostrożnie odsunęłam ponad 5 kg miauczącego futra. Około godziny później, jadąc autobusem, minęłam kamienicę, o której tej nocy śniłam. Okna spoglądały w moim kierunku tęsknie, a drzwi zdawały się trzepotać i wyginać od wewnątrz. Szlag! – pomyślałam – Chyba jednak nie udało mi się z niej całkowicie wydostać. A morał tej bajki jest krótki i niektórym znany – Jeśli zbyt dużo pracujesz, to śnią Ci się koszmary.