W zamierzchłych czasach, gdy na ziemi żyły dinozaury, a najbardziej rozpoznawalnym blogerem był Kominek, jak grzyby po deszczu wyrastały różnej maści serwisy blogowe.
W dobie rozpowszechniania fotografii cyfrowej dla amatorów (czyli wprowadzenia na rynek tanich i prostych cykaczy fotek), niewątpliwie dużą popularnością cieszyły się tzw. serwisy do prowadzenia fotoblogów.
Pasjonaci w końcu dostali w swoje łapki odpowiednie narzędzia i miejsca do chwalenia się swoimi większymi lub mniejszymi umiejętnościami.
W tym i ja.

Rok 2009

Za którąś już z kolei marną wypłatę zarobioną w drugiej firmie, w której dane mi było pracować zdecydowanie za długo, kupiłam swój pierwszy aparat fotograficzny.
To był Kodak. Jak na moje ówczesne potrzeby idealny.
Wcześniej do nieudolnego fotografowania służył mi telefon z nieśmiertelnym do dziś aparatem VGA.
Tych zdjęć świat nigdy nie ujrzał. Może za wyjątkiem jednego, które dłuższy czas służyło mi jako odstraszające profilowe na NK.

Nowiutkim, lśniącym i właściwie już nie pamiętam, gdzie kupionym Kodakiem fotografowałam głównie… architekturę. Cóż za zaskoczenie, prawda?
Polubiłam to. Weszło mi w krew i płynie w niej do dzisiaj, tuż obok nutelli i czekolady. I pączków.

Pierwszy wpis na fotoblogu opublikowałam we wrześniu tego samego roku. Różyczki. Obrobione w programie.
Nie pytajcie dlaczego, sama nie wiem.

I to był mój pierwszy blog.
A właściwie wciąż jest. Zbyt wielki sentyment, zarówno do zdjęć, jak i poznanych tam ludzi, nie pozwala mi nacisnąć tego magicznego guziczka “usuń”.
Teraz trochę pochrapuje. Czasami tylko zaglądam i podpatruję cóż ciekawego porabiają moi ulubieńcy.

Jest na nim wiele zdjęć z różnych kategorii: od makro, poprzez portret i przyrodę do architektury. Około 1300 lepszych i gorszych zdjęć. Ponoć się podobały i miały potencjał.
Największym zainteresowaniem cieszyły się zdjęcia makro i te z inwentaryzacji budowlanych. Im bardziej zawalony budynek, tym większa uciecha odbiorcy.
I moja.
Wtedy też dowiedziałam się, że to co dla innych jest pasją łażenia po opuszczonych budynkach, dla mnie jest jednocześnie i pracą.

Urbex

Urban exploration. Eksploracja obiektów opuszczonych.
Inni wiele ryzykują, nawet łamią prawo, by dostać się na opuszczony, zdobywają kolejne niezdobyte i trudno dostępne miejsca.
Jak Indiana Jones, tylko zamiast bicza w rękach trzymają aparaty. A dla mnie to praca. I pasja.
Z resztą jedna z wielu.

Fotografia dobra na wszystko

Ponad 5 lat od założenia fotobloga zdecydowałam się iść malutki kroczek dalej i “oddać w Wasze oczka” te oto miejsce, wtedy pod nieco inną nazwą, dziś już wiem, że niemożliwą dla niektórych do wymówienia (zwłaszcza z wadą wymowy) a tym bardziej do zapamiętania – Viridi Ignis.
Chyba gorzej się nie dało.
Zamiast małego kroczku wykonałam efektowny fikołek z walnięciem głową o mur oporowy już na samej nazwie.
Zgodnie z założeniami, o których jeszcze wczoraj nie pamiętałam, a które przeczytałam przed chwilą w pierwszym swoim poście, blog miał być o biżuterii, życiu i pasji. I o architekturze.
Nie jest. Może za wyjątkiem architektury, która wciąż się gdzieś w tle przewija, czy to jako Menele z Biura, czy jako Bies Bytomski.

Lecz powołanie go do życia było błędem.
A przynajmniej w tamtym momencie.

Na blogu z początku ukazywały się teksty tylko o moich biżuteryjnych tworach. Ze znaczną przewagą zdjęć.
Nie czytajcie ich. Nie marnujcie czasu. Pewnie nadejdzie kiedyś moment, że je skasuję.
Za późno – już skasowałam.

Chcę jednak pamiętać, że nie miałam zielonego pojęcia jak ugryźć bloga. Za co on gryzł mnie regularnie. Taki mały wirtualny wampir, wysysający chęć do pisania.
Zero komentarzy, marne wejścia. Nic tylko na odstrzał osikowym kołkiem.
Już przygotowywałam swój mały zestaw łowcy – kuszę z naprowadzaniem laserowym.
I tłuczek do mięsa.

Jak ugryźć bloga?

Dlaczego zatem go nie skasowałam?
Napisałam do Karoliny z Żyj Kochaj Twórz, z prośbą o powytykanie mi błędów i wskazanie drogi. Wiedziałam, że to co się właśnie rodzi w wielkich męczarniach, nie jest tym, czego oczekiwałam.
A tym bardziej czymś, co z dziką rozkoszą byłoby odwiedzane przez zagubione w czeluściach internetu duszyczki.
Chciałam od razu więcej i lepiej.
Zapewne jak każdy raczkujący bloger. Ja nawet nie raczkowałam. Czołgałam się.

Ku mojemu zaskoczeniu przyszła odpowiedź.
Pierwsze słowa Karoliny brzmiały:

“bloga prowadzić musisz bo masz bardzo lekkie pióro i miło się Ciebie czyta”

I oczywiście kilka porad dotyczących wyglądu bloga.
Połechtało mnie to i to bardzo. Zatem była dla mnie nadzieja.
Przeczytałam chyba wszystkie Jej porady.

Ale to był dopiero początek początków

Po pewnym czasie udało mi się w końcu ustawić go graficznie jak chciałam.
Prawie. Zajęło mi to sporo czasu.
Najpierw musiałam sama wiedzieć czego chcę, później znaleźć na innych blogach, jak to zrobić.
A na końcu machnąć różdżką i wypowiedzieć magiczne “abracadabra”, by zagonić krasnoludki do roboty.

Niestety, blogowanie to nie ta bajka

Krasnoludków nie było, a różdżka okazała się tanią podróbką z Chin, zatem została mi tylko myszka i klawiatura. I kilka nocek.
Lecz wpisy pojawiały się dość rzadko. Życie lubi płatać figle, więc i moje zaserwowało mi kilka zawirowań i zmian podanych w efektownym koktajlu. Niektóre nawet na lepsze.
Tak, nawet ono potrafi się do nas uśmiechnąć. Jeśli chce. Lub jeśli je odrobinkę przydusimy.
Albo, jeśli ktoś nas mocno popchnie w odpowiednim kierunku i szepnie kilka magicznych słówek do uszka.

Przełomem było zapisanie się do facebook’owych grup dla blogerów, udzielanie się.
Po prostu zwyczajne podanie się na tacy innym, by mogli mnie poznać. I zasmakować.

Wyszłam do ludzi

Zaczęłam komentować moich ulubieńców, brałam udział w wyzwaniach. I co najważniejsze – częściej pisałam! Niektóre wpisy do dziś powstają nawet przez kilka długich dni (jak ten)
(żartuję, ten powstawał całe lata).
I zmieniłam nazwę.
Dwa razy.

Po kilku niespodziewanych i nadzwyczaj dobrych komentarzach i opiniach czytaczy, do dziś nie wiem czy tak bardzo zdesperowanych, że wciąż do mnie zaglądali, postanowiłam wznieść swój mały blog na wyższy poziom – wykupić domenę.
Szaleństwo? Wcale nie!
Szczerze przyznam, że decyzja przyszła z dnia na dzień. To był impuls, którego dziś nie żałuję.

Gdy już blog w miarę wyglądał, a nawet stał się w pewnych wąskich kręgach rozpoznawalny, nie pozostało mi nic innego jak jechać na konferencję dla blogerów.

Pierwszy był Wrocław

Czyli WroBlog.

Dziś już pewnie niewielu pamięta o tym wydarzeniu. Umarło, czego bardzo żałuję.
Dla mnie zawsze będzie jednym z lepszych, jakie dane mi było przeżyć.

To właśnie tam poprzytulałam i poznałam twarzą w twarz i piwo w piwo tych wszystkich, z którymi miałam kontakt tylko przez ekran i klawiaturę.
To właśnie tam poznałam ludzi, z którymi mam kontakt do dziś.
To właśnie tam poznałam moich dzisiejszych towarzyszy podróży przez blogowe meandry sieci.

Ale wciąż mi było za mało.
Pojechałam na kolejną konferencję i kolejną.

Dopiero po Blog Conference Poznań i wykładzie Oli Gościniak, na który weszłam praktycznie przypadkiem, postanowiłam rzucić blogiem.
A przynajmniej takim blogiem, jaki posiadałam w tamtej chwili.

Wykupiłam hosting!

I zdałam sobie sprawę, że dopiero w tym momencie zaczyna się cała zabawa.

Stałam na swoim

Miałam swoją domenę, a nawet dwie. Miałam swoje miejsce na serwerze. Miałam swój motyw, z którym mogłam robić praktycznie wszystko.

I nie miałam energii.

Nie wiem kiedy, nie wiem jak. Jeszcze przez jakiś czas się starałam podnieść z kolan, zmuszać do regularnego pisania.
Ale gdy czytałam własne wypociny, to nawet dla mnie były one mdłe, nijakie.

Czy się wypaliłam? Nie wiem, może niektórzy tak by to nazwali.
Ja bardziej stawiam na zmęczenie nowością, jaką był dla mnie wtedy WordPress.
Dlatego lepiej od razu na nim zaczynać.

I było długo, długo nic

Żartuję, coś jednak było. Recenzje książek, które pochłaniam w ogromnych ilościach. Głównie w autobusie.
Spotkania z autorami i książkowymi blogerami. Nie odpuściłam też sobie kolejnych konferencji. Ale czy wciąż byłam blogerem?

Ano, byłam.
Jeśli raz zapłonie w Twoich żyłach chęć tworzenia w nieograniczonej sieci, już nigdy nie przestanie.

I nie przestała.

Potrzebowałam tylko małego impulsu, iskry.

Bytom to nie hasiok

Iskra pojawiła się niespodziewanie. Choć tak naprawdę była zawsze obok mnie i we mnie.
Bytom.
Światło dzienne ujrzały afery śmieciowe. Całe tony groźnych odpadków regularnie zwożone do mojego miasta.
Raporty o zaniedbaniach firm odpowiedzialnych za odpady.
Badania, ukazujące całą tablicę Mendelejewa składowaną tuż pod naszym nosem.
I cała masa komentarzy jakie to brzydkie, szare i brudne jest moje ukochane miasto. Po prostu patologia!
Czy się z tym zgadzam, możecie sami się przekonać odwiedzając jedną z zakładek na tym blogu – Biesa Bytomskiego.

Bies Bytomski

Wyszedł mi diabeł.
Nie, wyszedł mi demon, który zapragnął ukazać innym, co sam widzi. Może i trochę zaczarować, zahipnotyzować?

Bo diabeł tkwi w szczegółach!

Najpierw w postaci strony na facebook’u i instagramie.
Nieco później też jako dodatkowa kategoria na O, w Morelę.

Czy się udało? Obawiam się, że tak.
Wiem o tym, bo widzę na FP tę świetną społeczność, którą udało mi się zebrać w zaledwie pół roku.
Takich samych miłośników zabytkowej bytomskiej architektury, jak i ja.

Blogowanie kołem się toczy

I w tym oto miejscu powracam do swoich początków.
Co prawda nie będzie to typowy fotoblog, nie zrezygnuję również z Moreli, bo jaja wciąż czasami lubię sobie popisać.
A i książkę nie jedną zachwalić. Lub też nie.

Ale historia tego bloga pisze się dalej. Póki starczy mi miejsca na hostingu a domena opłacana będzie.

A co by było, gdyby…

Czy gdybym wiedziała, co mnie czeka, te nieprzespane noce, łzy przez szablony i motywy („bo to zły motyw był”), te hektolitry wypitej kawy i RedBulla, czy zdecydowałabym się wtedy jeszcze raz na założenie bloga?

Nie.

Zrobiłabym to kilka miesięcy później, po dopracowaniu wszystkiego, mając już pewną wiedzę co i gdzie ugryźć.
Zrobiłabym to od razu z własną domeną i hostingiem, co nie musiałabym się martwić podczas przenosin i donosin.
I zrobiłabym sobie w końcu zapas miodu, co by lepiej szło pisanie.

Co będzie?

A to już musisz mi sam powiedzieć, drogi czytaczu.

Co teraz zrobisz?
Czy po poznaniu mojej historii, historii tego bloga, odważysz się przejść dalej?
Czy może stwierdzisz, że ostatnie 7 minut czytania było stratą czasu i jednak wychodzisz?

Tak czy siak — miłego!

I do zobaczenia w Bytomiu 😉